Piękny czas nastał dla smakoszy i zwyczajnych obżartuchów. Na rynku wybór warzyw i owoców, a w lasach grzybów. Domowa kuchnia nie nadąża z przerabianiem, a suszarka na grzyby już drugi raz się psuje, bo pracuje na okrągło. We wszystkich zaprzyjaźnionych domach to samo, kuchnie pracują pełną parą, a pan, który sprzedaje słoiki przy wejściu na rynek zarabia na cały rok. Warzywa wprawdzie dużo droższe niż w ubiegłych latach, ale za to naprawdę dobrej jakości. Tylko w naszych okolicznych knajpkach czas jakby zatrzymał się w miejscu. W menu to samo co zawsze, jak w styczniu czy maju, a przecież można inaczej.

Trafiłem w ubiegłą sobotę aż do południowej Wielkopolski, konkretnie do Gostynia. Miasteczko mniej więcej jak Szczytno, około trzydzieści tysięcy mieszkańców. I miałem pecha. Bo najpierw głodny jak nieszczęście - wyjazd ze Szczytna 5.22, a w pospiesznym do Poznania baru nie ma, wszedłem do pierwszej knajpki, jaka mi się napatoczyła. No to jak jestem już w Wielkopolsce, to golonka oczywiście. Ale nie ma łatwo. Pan (! - u nas rzadkość) kelner w wieku słusznym podszedł do sprawy poważnie. - Golonka oczywiście - mówi - ale jaka?

Bo jest świeża, dziś rano wstawiona, soczysta, tylko ona by była chyba lepsza na wieczór, jak chłodniej się zrobi. Najlepiej pod zamrożoną karafeczkę. A jak widzi, gość jest wyraźnie przejazdem, więc osobiście poleciłby mi golonkę duszoną w warzywach z grzybami. Od wczoraj już dochodzi w garnku i dziś będzie najlepsza! To pytam pana kelnera - z szacunkiem dla fachowca - a jakie to warzywka najlepsze do takiego duszenia. Bo ja to albo w kapuście, albo z grochem, rzadziej z jabłkami czy w pomarańczach.

Nie przesadzam, zebrało się przy stoliku konsylium, nudno w sobotę w małym miasteczku. Więc co się okazuje. Golonkę taką podają właśnie teraz, wczesną jesienią, gdy warzywa pachnące i soczyste. W przeddzień rano zabejcowane wcześniej golonki najpierw są duszone faktycznie w świeżej kapuście. Później dorzucono dopiero przypraw z kminkiem tartym zresztą na czele. Dalej dołożono świeżej drobno krojonej papryki, selera trochę dla aromatu, cebulki świeżej i grzybków już wcześniej gotowanych. A rano - kilka ziemniaczków i pęczek koperku. Bajka prawie, ale schody zaczęły się, gdy golonka wjechała na stół. Tak na oko przynajmniej kilogram mięcha z kością i wielki półmisek pachnących warzyw, że o chrzanie i musztardzie nie wspomnę. Gdyby nie czekające mnie powrotne czterysta kilometrów za kółkiem, podparłbym się przynajmniej piwkiem, a tak nic. Woda mineralna bez gazu.

Zjadłem, podziękowałem, ruszyłem załatwiać co miałem do załatwienia i... trafiłem niespodziewanie na rodzinny obiad u dalekiej gostyńskiej rodziny. Gościnnej jak tylko w Wielkopolsce bywa!

- Co wuja, schabowego nie zjesz? - I cała, nie powiem, bardzo dobrze wyglądająca familia ze zdziwieniem patrzy, jak dość niemrawo zabieram się do płachty pięknie pachnącego mięsa dokładnie wypełniającego duży talerz. A gospodarz, którego pamiętam jako dziesięcioletniego wyrostka daje dobry przykład, wzmacniając schabowego półmiskiem świeżutkiej brukselki. Jego nastoletnie (kiedy się ich dorobił, ale ten czas leci!) dzieciaki nie pozostają w tyle, a na stół wjeżdża kolejny półmisek, tym razem z przypieczoną karkówką. Dla odmiany pod malutkie ziemniaczki w łupinach i świeżą, pachnącą kminkiem kiszoną kapustę. Blady się wujo zrobił lekko, pot mu wysokie czoło gęsto zrosił, ale nie zjesz - rodzinę obrazisz, a rodzina, wiadomo, rzecz święta!

Nie pamiętam, abym w ostatnich kilku latach zjadł jednego dnia tak obfity posiłek, bo przecież jeszcze pyszne ciasto ze śliwkami czekało na deser i kompot wiśniowy zresztą. Gdy wsiadłem w końcu do samochodu, pojazd jęknął ciężko resorami. Wszystkie przydrożne zajazdy omijałem tym razem starannie.

Wiesław Mądrzejowski

2006.09.13