odc.114

Toczyło się niespieszne mazurskie lato. W roku tym prawdziwie mazurskie, czyli siąpiące deszczem, a od czasu do czasu słońcem zachęcające do ruszenia w głąb leśnego interioru. W wiekowym grodzie Mieszcznem zwanym letni sezon ciągnął się też powoli. Minął Festiwal Piosenki Myśliwskiej, skandalem politycznej niepoprawności podlany, przeleciały doroczne Ranki i Wieczory. Lało się powoli piwko… Ot, sezon jak to sezon.

Nie każdy mógł sobie w te letnie dni pozwolić na wypoczynek. Są w Mieszcznie ludzie, bez których życie się toczyć nie może. Piątek i świątek, lato czy zima - na posterunku. Nie ma zmiłuj, żadnych urlopów.

Nie może przecież funkcjonować Mieszczno bez Rudego i jego eleganckich chłopców w świeżych dresach. Zapotrzebowanie na importowane prywatnie bezakcyzowe lizaki nie spadło. Ludzie lizali, liżą i będą lizać! Ot, potęga nałogu. W bramach przy rynku jak zawsze z pełnymi torbami ekstra towaru wprost zza północnej naszej granicy. Liczni stali turyści witali się z Mordą i Łajzą niczym ze starymi znajomymi.

- Prędzej Wieża Rycerska naszego ratusza w gruzy się obróci niż my stąd znikniemy! – chwalił się Rudy, dowożąc kolejne zapasy poszukiwanych bezakcyzowaych lizaków.

Morda i Łajza po jesiennych i zimowych przygodach radośni niczym kaczuszki w deszczu fachowo prezentowali towar ekstra jakości. Morda wprawdzie lekko stracił na wadze, bo półroczny pobyt w państwowym zakładzie wypoczynkowym wykorzystał na przeprowadzenie intensywnej kuracji poprawiającej już lekko odpadającą od wzorców sylwetkę.

– Warunkowe też dla ludzi – uśmiechał się szeroko, gdyż w przyzakładowej przychodni nie obowiązywały tak długie kolejki do protetyka jak w służbie zdrowia – nazwijmy ją otwartej. Łajza, przeciwnie, nabrał krągłości tu i ówdzie, spędziwszy też kilka miesięcy na emigracji. Konkretnie na zmywaku w jednym z podlondyńskich barów.

- Płacić to może nie za wiele płacili, ale karmili dobrze i do oporu – wspominał. - Tyle że nie było do kogo gęby przez dwanaście godzin dziennie otworzyć. Jeden żółty, drugi czarny, a gadają też jakoś po chińsku – wspominał londyńskich kolegów. W jednym obaj byli zgodni – co własna brama to własna! A i interes pewny absolutnie.

Młode rekiny mieszczneńskiego biznesu z szacunkiem skłaniały ogolone do skóry głowy na widok powoli przejeżdżającego wzdłuż targowiska pojazdu dostawczego. Na skrzyni wypełnionej wszelkimi dobrami, jakimi tysiące turystów wypełniały pracowicie okoliczne lasy, łąki i pola namiotowe pyszniła się na wierzchu karoseria wiekowej „syrenki”. Franek Baczko, właściciel firmy i powszechnie szanowany obywatel z powagą odpowiadał na liczne przejawy szacunku. On też nie mógł sobie pozwolić nawet na dzień urlopu. Bez jego codziennej aktywności już wkrótce okolice pokryłyby stosy puszek, butelek i wszelkiego rodzaju użytecznych przecież odpadów.

- Odpocznę sobie na emeryturze, czyli w cienistej alejce na górce – mawiał pan Franek, który nie wyobrażał sobie dnia bez dokładnego objazdu Mieszczna i okolic.

Trzecia niezniszczalna postać wyłoniła się spośród poupychanych na małym placyku wiekowych samochodów oczekujących na zdeterminowanego kupca w „Speed auto – handel”. Straszny posterunkowy Kuciak, dla bliższych znajomych „Śliwa” kończył także przedpołudniowy obchód. Poprawił pas, przesunął lekko na bakier czapkę pamiętającą jeszcze czasy kartek na benzynę, które doskonale mieściły się za jej wewnętrznym otokiem.

Czas późnego lanczu panowie Baczko, Śliwa i Rudy spędzali jak co dzień przy stałym stoliku w „Cafe Siwucha”.

- To oby tak dalej – odetchnął straszny posterunkowy, mocząc wąsy w białej pianie browaru, na co Baczko z lekka się skrzywił.

- Jak tak dalej pójdzie, to w przyszłym roku przyjdzie interes zwinąć i naprawdę na emeryturę się przenieść! Co za ludzie, co rok gorzej!

- Jak gorzej, panie Franiu? – zdziwił się Rudy – Przecież co dzień pan dwie, trzy fury tego złomu targa… Ciągle jeszcze nieźle za to płacą, no nie?

Śliwa potwierdził skinieniem głowy.

- Płacą, bo płacą – westchnął Franio – ale butelek nie ma prawie! Nawet sobie nie wyobrażacie. Jak dziennie z dwadzieścia znajdę to duuuuuużo! – przeciągnął. A kiedyś? Tylko pod ławkami w parku to co rano pełen wózek miałem. Nawet młodziaki już tylko na browarze jadą.

- No to i dobrze – wtrącił Śliwa – przecież puszki też mocno idą w skupie.

- Ale to już nie ta przyjemność… - westchnął Franek – Jak sobie kiedyś tak butelek naładowałem, wiózł człowiek, butelki dzwoniły… Chciało się żyć. Nie tylko forsa w robocie ważna, przyjemność też jakaś musi być! Zadowolenie z pracy

Rudy pokiwał głową ze zrozumieniem – Co racja, to racja, panie Franiu. U mnie podobnie. I co z tego, że lizaki idą jak woda. Całymi kartonami ludzie biorą! Ale przyjemność też już nie ta… Żadnych emocji! Jak, nie przymierzając, w sklepie. Kiedyś to patrol chodził gęsto, w cywilkach też od czasu do czasu wpadali, zrywał się człowiek z towarem a czasem i bez… A teraz, eee tam. Kamery, bajery! Sfilmują, wezwanie przyślą, zabuli się co trzeba… Jak na taśmie w fabryce – skrzywił się ze smutkiem.

Co prawda, to prawda – zgodził się straszny posterunkowy. – Jakoś weselej się żyło, chociaż bida była. Tu jakaś awantura w domu, w ciemno można było od razu iść po wypłacie, wiadomo że będą się tłukli. Jak paniusi pod straganem woreczek z forsą zza stanika wyjęli to wiadomo u kogo się resztę znalazło… A pogadał sobie człowiek, pośmiał się trochę, jak trzeba to i gumą popracował – odruchowo sięgnął do paska, gdzie tkwił smętnie zabytkowy już, krótki biały banan.

- No to, panowie, za stare dobre czasy! – podniósł kufel Franek. Wypili powoli, statecznie, w końcu do czego się w Mieszcznie spieszyć. Szczególnie teraz, latem. Przecież sezon ogórkowy w pełni.

Marek Długosz