Jako łakomczuch pospolity przyznaję się, bo nie da rady tego ukryć – widać na pierwszy rzut oka – do astronomicznej już nadwagi. A przez co to wszystko? Oczywiście jam nie winien tylko ona winna, czyli gastronomia moja ukochana, knajpki zaciszne, bary wykwintne, kawiarenki eleganckie… Gdyby nie te pokusy czyhające na każdym rogu to z pewnością do dziś trzymałbym linię niczym lalka Barbie. O właśnie, kawiarenki eleganckie! W naszym pięknym mieście mamy niestety tylko jedną kawiarenkę, ale zacną jak najbardziej. Jestem tam stałym gościem, lewe krzesło, stolik pod oknem w bocznej salce, z widokiem na jezioro i romantyczne do bólu podwórko. „Coffeina”, bo o niej tu mowa posiada wszelkie zalety, jakie powinna posiadać taka kawiarenka. Doskonała lokalizacja w samym środku miasta, dwa kroki od jeziora, świetna aranżacja wnętrza, miła obsługa i … po sezonie pustki przy stolikach. Z reguły gdy akurat jestem w Szczytnie i wpadam tam około południa na capuccino z czymś słodkim jestem jedynym gościem. No, może nie zawsze, bo lubię umawiać się ze znajomymi. Natomiast dziwi mnie, dlaczego tak wiele osób wystaje w Szczytnie gdzieś po rogach, w okolicach co mocniej zakrzaczonych czy długie godziny spędza pałętając się po rynku. Nie wszyscy bowiem od rana ciężko pracują, emerytów w kwiecie wieku jest u nas dostatek a nawet naddatek. Jakoś jeszcze nie wytworzyła się tutaj tradycja spędzenia południowej godzinki ze znajomymi przy herbacie i małej słodkości. Może pokutuje przekonanie, że jak już kawiarenka to drogo. Gwarantuję, że herbata jest tańsza od piwa czy wynalazku pitego z butelki pod chmurką, a maleńkie doskonałe babeczki też kosztują aż całą złotówkę! Przy okazji do wianuszka pochwał dla tej kawiarenki chcę jeszcze dorzucić jedną. Z głośników płynie tam muzyka tzw. środka. Teraz przed świętami, gdy w każdym większym sklepie do obrzydzenia już rozlegają się wszędzie takie same kolędy, w „Coffeinie” słuchałem wczoraj świetnie dobranego zestawu lirycznych piosenek o zimie z przebojami „Kabaretu starszych panów” włącznie. Duża przyjemność.

Aby jednak nie było za słodko mam dość chyba istotną uwagę. Poza mikrobabeczkami spragniony słodkości starszy pan może wybierać jedynie pomiędzy dobrą szarlotką i przeciętnym sernikiem. Zginęły gdzieś genialne „toffi”, podobno nie opłaca się piec przy tak znikomej klienteli. Zaglądając do kawiarenki przechodzę obok znajdującej się dosłownie przez ścianę cukierni „Stefanka”, gdzie lady uginają się od kilkudziesięciu przynajmniej rodzajów ciast, tortów i ciasteczek. A co by się stało gdyby tak, sorry że się ośmielam podpowiadać, nawiązać jakąś współpracę?

Ale nie zawsze jest tak słodko. Wertowałem niedawno kilka książek kucharskich – nb. półki księgarń zalane są tym towarem, w poszukiwaniu czegoś na mały, oryginalny i niezbyt tuczący obiadek. Jakieś nietypowe placuszki ziemniaczane czy coś w tym rodzaju… Zajrzałem m.in. także do „Kuchni mojej babci” autorstwa p. Zofii Miętkiewicz. W dziale drobne przekąski – bo o to mi chodziło – znalazłem takie babcine oryginalne przysmaki jak m.in. kiełbaski z grilla, piramidki z bakłażana, anchois w pomidorach, łódki z awokado, przysmak japoński z ryżem, marynowaną mozarellę – czyli wszystko to, co podobno babcie uwielbiają na przekąskę. Latek na swoim grzbiecie liczę już sporo i znam osobiście dziadków młodszych ode mnie o wiele lat. Gdybym teraz popełnił dzieło pt. „Kuchnia dziadka” przysmaki wyżej wymienione mogłyby się tam pojawić, bo są to danka jak najbardziej dzisiejsze. Ale wtedy autorka książki musiałaby dzisiaj co najwyżej zaczynać studia w szkole podstawowej. Jako żywo pamiętam, zgred stary, przysmaki z kuchni moich babć, mamy czy wspaniale gotującej teściowej i jako żywo niczego z wymienionych wyżej przysmaków tam nie było. Ale czymś trzeba stroniczki zapełnić. Zawsze to „kuchnia babcina” lepiej się sprzedaje niż „kuchnia współczesna”.

Wiesław Mądrzejowski