Lato w tym roku na razie takie, no powiedzmy, bardziej letnie niż gorące. Może to i dobrze, bo pracy nawał taki, że doba zdecydowanie za krótka, więc nie bardzo żal, gdy za oknem kolejna ulewa. Lepiej chyba wtedy przy kubku kawy przed komputerem. Ale dla rozruszania kości wieczorny rowerowy spacer po lesie też może przynieść niespodzianki. I tu już w miejscach od lat dobrze znanych pojawiły się kurki w obfitości od lat nie widzianej. Przez kilka ostatnich grzybowych sezonów obawiałem się nawet czy kurka, grzybek kiedyś bardzo popularny, nie wymiera na Mazurach, ale nie. Są, i to sporo. Więc nie ma na co czekać i na początek pierwsze kurki stały się ozdobą śniadania. Nie byle jakiego zresztą, bo pierwsze grzybki trzeba uczcić porządnym do nich podejściem. Sięgnąłem więc do starego przepisu, gdzie do żółtego grzybka dołożyć należy i cebulki co nieco, i masełka do smaku, boczku dobrze przerośniętego plasterek uczciwy, pietruszki świeżo ściętej parę gałązek, że o tymianku nie wspomnę. Wtedy jeszcze i jogurtu pół kubka, bo ze śmietaną to troszkę jednak na bakier jestem. No i – tu niespodzianka – wina białego półwytrwanego uczciwą szklaneczkę też poświęcić trzeba.

Pomyślałby ktoś, też się mu chce rano takie śniadanie urządzać… Ale akurat było to śniadanie z kolacją połączone, bo po całej przesiedzianej przed ekranem nocy i po kilku kubkach kawy sen uciekł daleko i tylko dobrze napełniony żołądek mógł go znów przywołać.

Więc kurki już wczoraj wypłukane, tylko większe pokrojone na mniejsze kawałki. Najpierw na patelnię maleńkie kosteczki boczku. Maleńkie, aby szybko nabrały szklistej konsystencji i lekkiej takiej „miękkiej” twardości. Trudno to opisać, ale łasuchy wiedzą o co chodzi. Do tego jeszcze na pół pokrojone świeże cebulki – tylko patelnia gorąca już być musi bardzo, bardzo. Gdy cebulka się radośnie lekko zarumieni, wtedy – jak pan doktor przykazał – tłuszczyk z boczku zlewamy, niech i koty mają od rana co polizać, a lubią to bardzo. Jakoś im nie szkodzi. Zamiast niezdrowego tłuszczu odrobina masła i wreszcie kurki. Cały czas patelnia musi mocno parzyć! Wtedy na patelnię pokrywkę i niech się wszystko kilka minut poddusi do „pierwszej miękkości”. Już by prawie można było jeść – no, po oczywiście posoleniu i dorzuceniu jeszcze własnych lekko zaostrzających przypraw, ale na dziś to dopiero połowa kucharzenia.

Organoleptycznie należy sprawdzić, czy szklaneczka wina aby nie skwaśniała w oczekiwaniu i co zostanie wlać następnie na patelnię. Teraz po domu rozchodzi się już tak intensywny zapach, że największy śpioch – palcem nie będę pokazywał – z pewnością już wstanie. Tym bardziej, że ma około prawie kwadransa, aż zawartość patelni nabierze konsystencji pozwalającej na dodanie jogurtu bez ryzyka jego zwarzenia.

No to i już prawie koniec. Tylko jeszcze lekko przyprószyć pietruszką, przełożyć na miseczki i pamiętać o świeżym masełku na ciemny chleb, bo biały absolutnie nie pasuje. I nie ma szans. Po takiej śniadanio - kolacji oczy na pewno się kleją i można odsypiać.

A wracając do naszych grzybków, zauważyłem zarówno na rynku, jak i wzdłuż drogi na Chorzele mnóstwo torebek, słoików a nawet wiaderek z kurkami, więc urodzaj jest powszechny. Mam nadzieję, że nasi miejscowi restauratorzy zdążą teraz, gdy podaż obniżyła ceny, zaopatrzyć się w kurki na cały rok. W tej chwili bowiem dania z kurkami, obecne wprawdzie w jadłospisach, do najtańszych nie należą. I nie ma się czemu dziwić, bo przecież przez lata kurki też tanie nie były. Zachęcam wszystkich łakomczuchów do zrobienia zapasów tych smacznych grzybków, czy to przez zamrożenie, czy – trochę trudniej, ale smaczniej – przez zakiszenie. Bo co może być smaczniejszego, szczególnie zimą, niż świeży grzybek?

Wiesław Mądrzejowski