W ostatnich tygodniach niezwykle często mam coś niecoś do zrobienia na przedmieściach Szczytna, czyli w Olsztynie. Na szczęście po zimowym przerwaniu robót na najgorszej szosie na wschód od Bugu da się ją pokonać mniej więcej w pół godziny. Nie są to więc przedmieścia tak bardzo dalekie. Zaraz, zaraz powie ktoś przytomny, wychodzą z waści małomiasteczkowe kompleksy. Gdzie tam jakiejś małej mazurskiej dziurze do wojewódzkiej metropolii! I może sobie tak gadać ile chce, ale dla mnie od ponad trzydziestu lat Olsztyn był i jest tylko mocno rozbudowanym przystankiem po drodze do właściwej mazurskiej metropolii, czyli do Szczytna. Przystankiem, gdzie jako jeszcze młody człowiek zatrzymywałem się na krótki popas, czyli przesiadkę skądś z Polski do Szczytna. A przy okazji zjadło się co nieco, przekąsiło co tam podali w oczekiwaniu na pociąg albo autobus. Pierwszymi więc lokalami prześwietnej olsztyńskiej gastronomii były dla mnie dworcowe przybytki sztuki kuchennej. No i nie powiem, w latach siedemdziesiątych, w trakcie krótkich przerw w bohaterskim knuciu przeciwko komunie, społeczeństwo czasem nawet jadało co nieco. Czytając ostatnio książki trzydziestoletnich „wybitnych historyków” można przypuszczać, że w knajpach pod bagnetami i ponurymi spojrzeniami indywiduów w ciemnych okularach spożywano na chybcika korzonki gotowane na wodzie z octem i odrzucone z eksportu na Wschód obierki z ceresem jako główną omastą. Może i tak, ale osobiście na dworcu (wtedy jeszcze nowym) w Olsztynie miałem w latach siedemdziesiątych do wyboru ni mniej ni więcej trzy całodobowe lokale. Wszystkie na antresoli. Najbardziej popularny był bar samoobsługowy, dostępny nawet mojej studenckiej kieszeni, gdzie za kilka złotych dwudaniowy obiad z surówką zapełniał mi żołądek czasem i nawet na dwa dni. Gdy już jako poważny człowiek zacząłem cokolwiek zarabiać, przeniosłem się do lokali po lewej stronie antresoli, czyli restauracji i kawiarni. Gdzie akurat trafiałem zależało od czasu, jaki miałem na przesiadkę. Jadąc najczęściej z Gdyni miałem czas od ok. 11.00 wieczorem do 3.50 rano kiedy odchodził pierwszy osobowy do Szczytna. A to już wystarczało na kontemplowanie jakichś pieczystych i innych dobroci. Ważne, aby było dużo, bo tak mniej więcej do trzydziestki to w zupełności wystarczało.

Ale wracajmy do współczesności. Pętając się teraz wieczorami po śródmieściu Olsztyna, wpada się tu i ówdzie. Sprzed lat trzydziestu niewiele zostało tam knajpek działających w tym samym miejscu. Dwie są niezniszczalne i akurat obok siebie. „Staromiejska” i zaraz w kierunku bramy bar kiedyś gastronomiczny a teraz zwyczajny. Oooo, jest tam wiele nowych, niezłych lokali, szkoda że padła świetna rybna w piwnicy przy rynku, ale nie odmówiliśmy sobie w ostatni piątkowy wieczór zajrzenia do właśnie „Staromiejskiej”. I poczułem się o tych trzydzieści lat młodszy. Ten sam układ sali, chyba nowe meble, ale podniszczony fortepian na podium z pewnością ten sam. Od razu przypomniały mi się biesiady zaczynające ok. 17.00, tj. po przybyciu ze Szczytna osobowego 15.03 i kończone o 21.30, czyli na pół godziny przed odjazdem ostatniego powrotnego. Kto tam miał wtedy samochód… Ale dzięki temu nie było poszkodowanego kierowcy siedzącego dziś cały wieczór o suchym za przeproszeniem, pysku.

Dla tych, którzy trafią dziś na olsztyńskie przedmieście zachęta do odwiedzenia lokalu o obco brzmiącej nazwie „Redys”, ulokowanego tuż za bramą staromiejską. Jak sama nazwa wskazuje jest to restauracja … grecka. Bardzo zresztą sympatyczna, w porze lunchu i wieczorami naprawdę pełna gości. A pełna, bo i menu pełne greckich dań, gdzie poza musaką, grecką sałatką, pitami w różnych wydaniach, tzatziki, suvlaki, gyrosami, pomidorami z fetą i innymi dobrami spod Olimpu można zjeść także takie wspaniałości jak flaki (z piekła rodem, jeszcze je czuję!) czy golonkę. Wszystko w świetnie zaaranżowanych wnętrzach i przy miłej obsłudze. Tylko żeby jeszcze w salach na piętrze nie palono tyle, ale cóż, jak pamiętam w Grecji też o zakazach palenia w restauracjach nikt nie chce słuchać.

Wiesław Mądrzejowski