W wakacyjnych wędrówkach trafiłem, jak się okazało z paroma milionami rodaków, nad nasze polskie morze, a konkretnie do Łeby. Nie byłem nad Bałtykiem w sezonie już chyba ładnych kilka lat, nie wiem dlaczego, ale wolę nadmorskie okolice oglądać jesienią, a nawet zimą. I jak się okazało słusznie. Całe szczęście, że tym razem do Łeby zajechałem, gdy akurat po kilkunastu dniach deszczu zaczęły się ostre upały i można było korzystać z rozkoszy kąpieli w ciepłych i mocno wzburzonych ostrym wiatrem falach. A co do gastronomii

Szanowni Czytelnicy! Po przyspieszonym powrocie do Szczytna spowodowanym ni mniej ni więcej tylko struciem się w jednej z tamtejszych restauracji prozaicznym sokiem pomidorowym, z rozrzewnieniem spojrzałem na nasze szczycieńskie knajpki! Toż sami nie wiemy, jakie skarby tu mamy! A czepiam się ich czasem tylko z wrodzonej i starczej już złośliwości! Tu naprawdę można dobrze zjeść i być szybko, i uprzejmie obsłużonym. Ze łzami w oczach wspominałem – tu wpisać dowolną nazwę szczycieńskiej restauracji – kiedy po średnio godzinnym oczekiwaniu na kelnera w końcu trafiały mi na stół jakieś dania bardzo średnio zjadliwe. To prawda, że kto potrafi utrzymać talerz w ręku i obsługiwać nalewak już dawno prysnął do Anglii czy innego raju dla ubogich. Ba, doszło do tego, że nawet w sanatorium, gdzie przebywałem, wprowadzono szwedzki stół, bo nie miał kto do stołu podawać.

Co do jakości dań, to naprawdę szkoda miejsca na łamach „Kurka”, aby opisywać te beznadziejne ochłapy przygotowywane z byle czego, bez najmniejszego szacunku dla konsumenta. Najbardziej zawiodły mnie ryby. Pal diabli już oczekiwanie. Ale nawet nie w restauracjach, lecz w zwykłych smażalniach, gdzie można zjeść o wiele szybciej, nastała zbrodnicza moda na panierowanie każdej pysznej morskiej ryby w mące i wrzucaniu tego na głęboki wrzący olej. Potem kładą na talerz coś, co wygląda jak miniatura nowoczesnej rzeźby, czyli poskręcaną na wszystkie strony panierkę pełną tłuszczu psującego najszlachetniejszy nawet smak morskiej ryby. Trudno na oko wyczuć czy to śledź, dorsz, flądra czy halibut. Dopiero po odskrobaniu da się to jakoś spożyć, tyle że wyrzuca się mniej więcej ź wagi każdej porcji. I o to chodzi!

W poszukiwaniu czegoś jadalnego ruszyliśmy trochę dalej. Niedaleko, kilkanaście kilometrów od morza w Poraju, jest pałacyk „Poraj”. Jak mi powiedział jeszcze przed zamówieniem kelner, nie reklamują się specjalnie, bo nie muszą. I mają rację! W pięknych stylowych wnętrzach niewielka restauracja – ale jaki wybór, jakie smaki! Do dań podstawowych kiedyś wrócę, a dziś tylko panegiryk na temat zup. Bo taka np. zupa orzechowa, gotowana na bulionie wołowo – drobiowym z kuleczkami mięsa wołowego, drobiowego i wieprzowego pomieszanego z kawałkami włoskich orzechów! A żurek… Podają oczywiście w chlebku, zanurzasz łyżkę w aromatycznej zawiesinie, a tu wypływają kurki, a i biało rozprzestrzenia się kopka chrzanu… Jeszcze łykam ślinkę. O barszczu zwykłym, czerwonym, klarownym za to – po pomorsku – z ziemniakami, nie wspomnę.

Faktycznie, reklamy nie trzeba. Czekam na coś takiego w Szczytnie. A tak przy okazji, gdy już po powrocie, zachęcony reklamą na tych łamach, zaszedłem do naszej miejscowej „Giovanny”, spotkała mnie przykra niespodzianka. Trafiłem tam kwadrans po jedenastej, czyli akurat na drugie włoskie śniadanko. I co? A figa! Podobno kucharz przyszedł później, piec się nie nagrzał czy coś takiego, więc płyń niedoszły gościu! Otwierajcie więc kochani o 12 i będzie dobrze, a tak zostałem niestety głodny, czego nikomu nie życzę.

Wiesław Mądrzejowski