WARSZAWA W SZCZYTNIE

Brak wyobraźni

Eureka! Nareszcie udało mi się odkryć tajemnicę przebudowy systemu komunikacyjnego naszego miasta! Kilka lat temu, pod pretekstem spowolnienia ruchu na ulicach Szczytna, uszczęśliwiono nas wybudowaniem ronda na ulicy Kościuszki i Pasymskiej oraz zwężeniem pasów ruchu na istniejącym rondzie przy placu Juranda. Jak dziś pamiętam motywację ówczesnych decydentów, którzy wykorzystując media (TV kablowa, prasa) tłumaczyli, jak to poprawi się bezpieczeństwo i jak to ukróci się "wyścigi" na ulicy Kościuszki.

(Warszawa w Szczytnie...; Już tam nie wrócimy...; Kto tu jest...)

Pomysł ze wszech miar godny był uznania, chociaż od ładnych już kilkunastu lat nie słyszałem o wypadku na tej arterii spowodowanym przekraczaniem prędkości.

Zmotoryzowani mieszkańcy Szczytna mogliby wskazać wiele innych, niebezpiecznych dla kierowców i wymagających przebudowy węzłów drogowych w mieście, jak chociażby skrzyżowanie ulic Poznańskiej, Leyka, Nauczycielskiej i Konopnickiej, które jest miejscem znacznie bardziej "wypadkogennym" niż wspomniane skrzyżowanie przy wyjeździe do Olsztyna. Nie jest to, niestety, opinia gołosłowna, a o jej prawdziwości świadczą liczne ślady kolizji i stłuczek w tym miejscu powodowane brakiem właściwego oznakowania, złą widocznością (wyjazd z ul. Nauczycielskiej na Poznańską), a przede wszystkim brakiem wyobraźni u osób odpowiedzialnych za projektowanie i prognozowanie (a właściwie ich brak) zmian w systemie komunikacyjnym miasta.

Testy na Księżycu

Kolejny "kwiatek" z tej łączki to, wielokrotnie opisywany na łamach prasy, rozjazd vis' a vis stacji benzynowej na Pasymskiej. Tłumaczenie włodarzy miasta, że to nie oni, lecz jakieś anonimowe Ważne Urzędy w Stolicy, odpowiadają za psującą krew kierowcom i całkowicie nielogiczną zmianę w organizacji ruchu jakoś do mnie nie trafia. Jeżeli zmiany takie może przeprowadzić Ważne Ministerstwo w Warszawie to, znając wcześniej jego niecne zamysły na uszczęśliwianie prowincji, należało protestować, tłumacząc Ważnym Urzędnikom, że ich plany powinny być wcześniej przetestowane np. na Księżycu - tam wszak ruch kołowy ma trochę mniejsze niż w Szczytnie natężenie!

Odkrycie tajemnicy zmian w systemie komunikacyjnym dokonało się w mojej głowie w piątek, gdy stałem w gigantycznym korku na ul. Warszawskiej, tuż za przejazdem kolejowym, mając w planach skręt w ulicę Odrodzenia. Dzięki kolejnej radosnej inicjatywie urzędników, specjalistów od oznakowania ulic, wspomagającej wcześniejsze dokonania specjalistów od budowy rond, piękne malowidła na asfalcie w centrum miasta spowodowały tworzenie się zatorów niemalże takich samych, jakie skutecznie codziennie paraliżują Warszawę i inne duże polskie miasta. Stąd moje przypuszczenia, że wszystkie te zmiany miały na celu jak największe zbliżenie środowiska warszawskiego do mazurskiego! Być może chodziło o to, aby turyści czuli się w Szczytnie tak, jak u siebie!? W zaduchu spalin i w korkach, bez których jak powszechnie wiadomo, żaden mieszkaniec stolicy zbyt długo nie może wytrzymać. Z drugiej jednak strony, pomysłodawcom zmian należałoby jednak pogratulować. Ich pomysły wprowadzone w życie tak doskonale zdały egzamin, że obecnie prędkość poruszania się samochodów w mieście zbliżona jest do prędkości ruchu pieszego i, być może, za jakiś czas z ulic zupełnie znikną pojazdy spalinowe, a mieszkańcy będą się przemieszczać ekologicznie: pieszo i na rowerach?

Zwiedzanie zza szyb

Już w trakcie pisania przyszło mi do głowy jeszcze jedno wytłumaczenie drogowych absurdów Szczytna, być może równie bezsensowne (chociaż w dzisiejszych czasach trudno mówić o sensie i bezsensie!), ale na upartego mogące stanowić jakieś wyjaśnienie dla działań związanych z "usprawnianiem" ruchu w mieście. Otóż przejazd od ul. Wielbarskiej, przez skrzyżowanie ze światłami i rondo w kierunku Biskupca, w dni targowe i weekendowe zajmuje około 20 minut, które turyści być może poświęcają na tzw. "sight-seeing", to znaczy zwiedzanie miasta bez zatrzymywania się w nim - zza szyb samochodów? Czyżby był to nowy pomysł na promocję Szczytna.

Pozostaję z życzeniami wielu nowych, nie mniej ciekawych usprawnień (nie tylko w ruchu drogowym)

Andrzej Wdowski

"JUŻ TAM NIE WRÓCIMY" BIAŁORUŚ - ŻYCIE CODZIENNE

Pragnę uprzejmie poinformować Czytelników "Kurka Mazurskiego", że w Republice Białorusi wcale nie "rządzi" prezydent Aleksander Łukaszenka.

Prawdziwym "władcą absolutnym" jest prezydent Jerzy Waszyngton. Ostatni przelicznik wynosi: 1 dolar USA = 2150 rubli białoruskich (1 złoty polski = ok. 670 rubli białoruskich).

Za jedną kartkę ksero mojego ubezpieczenia samochodu zapłaciłem właśnie przy wjeździe na teren Republiki Białoruś 1 dolara. Tak, trzeba to podkreślić, dolar na Białorusi jest Panem Bogiem i Carem.

W niektórych miejscach punktów wymiany waluty jest więcej niż sklepów, bo płacić tam trzeba mimo wszystko w rublach białoruskich.

Średnia emerytura obywatela republiki, według danych państwowych, to minimum 87 dolarów miesięcznie, de facto od 47 do 67 dolarów amerykańskich.

Średnia płaca, według danych państwowych, to minimum 187 dolarów amerykańskich miesięcznie, a de facto od 50 do 87 dolarów.

Dla przykładu w fabryce mebli giętych z łazy, w miejscowości Porozowo w rejonie Sfisłocz, obwodzie grodnieńskim, zatrudniającej ok. 55 pracowników, w większości kobiet, płaca miesięczna to 50-55 dolarów amerykańskich miesięcznie.

Ludzie żyją skromnie. Starają się wiązać koniec z końcem. Stosunkowo tani jest chleb żytni z formy (400-600 rubli za bochenek) i wódka, za pół litra zwykłej, smacznej wódki trzeba zapłacić ok. 4500 rubli białoruskich (2 dolary amerykańskie). Lepsze gatunki wódki, np. brzozowej produkowanej w Brześciu są odpowiednio droższe (0,7 litra kosztuje 18 200 rubli białoruskich), a np. biały łabędź 0,7 litra to wydatek 18 700 rubli białoruskich.

W centrum stolicy, w Mińsku widziałem sklep "Alkohole świata", gdzie za 3 litrową butelkę koniaku Hennesy trzeba było zapłacić ni mniej ni więcej tylko dwa miliony pięćset czterdzieści siedem tysięcy rubli białoruskich.

Nocleg w renomowanym, rekomendowanym przez pana prezydenta Łukaszenkę hotelu Mińsk, położonym w samym centrum białoruskiej stolicy, w pokoju dwuosobowym to wydatek rzędu 167 dolarów. Obiad dla czterech osób w średniej klasy restauracji od 47 do 55 dolarów.

Bardzo tanie są taksówki albowiem stosunkowo tanie jest paliwo. Za 5 do 10 dolarów można objechać prawie całą stolicę (kilkadziesiąt kilometrów).

Ludzie są serdeczni, szczerzy i otwarci. W większości mówią dobrze i doskonale rozumieją po polsku. Często jednakże ten fakt muszą ukrywać, bo językiem urzędowym jest język rosyjski (nie białoruski), a "mówienie" po polsku jest źle widziane przez władze.

Acha, po stronie białoruskiej, na granicy, działa jeszcze strefa wolnocłowa, w której za litrową brendy Napoleon Chevallier płacimy 2 EURO, za 0,7 litra wódki Jelzin 2 EURO, a za litrową butelkę szkockiej Ballantine 10 EURO. No cóż, żyć nie umierać.

Tadeusz J. Bogusz

KTO TU JEST NORMALNY

Czasami, będąc nad jeziorem np. Lemany, Szczycionek czy innym, zastanawiamy się, czy jesteśmy normalni. Chodzi nam przede wszystkim o fakt, iż nie pozostawiamy śmieci nad akwenami wodnymi. Wszystkie pozostałości zabieramy ze sobą do domu. Obserwując turystów, ale nie tylko, myślimy, że jesteśmy jacyś upośledzeni.

To samo nasuwa się na myśl kiedy jedziemy rowerem po nowiutkim asfalcie w kierunku Nidzicy, gdzie można spotkać sterty odpadów komunalnych w przydrożnych rowach. Sytuacja pogorszyła się w momencie likwidacji przystanków. Na nich zawsze znajdowały się kosze na śmieci, rzadziej lub częściej opróżniane. Odpady były zbierane z kilku miejsc. Teraz natomiast muszą być sprzątane z całej długości drogi zarówno z jednej, jak i z drugiej strony.

Ponownie więc nasuwa się pytanie: CZY TO MY JESTEŚMY NIENORMALNI, CZY TO INNI OSZALELI?

Andrzej Pisarski

Sławomir Ulatowski

PS.

Już po napisaniu tego listu znowu byliśmy nad jeziorem i złudnie myśleliśmy, że coś się zmieni. Samo śmiecenie to dla NORMALNYCH za mało, muszą wjeżdżać nad samą wodę samochodami. Z drugiej strony dobrze, że ich nie myją obok kąpiących się dzieci. Widzieliśmy na własne oczy jak były wkopane słupki uniemożliwiające wjazd aut na "plażę" jednak opierały się tylko dwa dni i poległy NORMALNYM.

Ciekawi jesteśmy, czy jakieś służby mają możliwość nakładania kar za wjazd bezpośrednio nad jezioro i grillowanie, gdy ogłaszają suszę w lasach.